Strona poczÂątkowa
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

samym wierzchu, obłędnie tkliwe, jak stopy człowieka, który musiał przejść boso po tłuczonym
szkle. W głowie tłukły mu się słowa George'a, raz po raz, jak zacięta płyta: Już prawie cię mają,
Blaze.
Wbiegł po schodach, przeskakując jak wariat po kilka stopni naraz, wpadł z poślizgiem do gabinetu
dyrektora i zaczął pakować wszystko - ubranka, jedzenie, butelki - na oślep do kołyski. Kiedy
skończył, natychmiast zbiegł z wielkim hukiem na dół i z powrotem wypadł na dwór.
Była godzina siódma trzydzieści.
Siódma trzydzieści.
- Stać - powiedział cicho Sterling do mikrofonu swojej krótkofalówki. - Niech wszyscy na
chwilÄ™ stanÄ… w miejscu. Granger? Bruce? SÅ‚yszysz mnie?
Głos człowieka, który mu odpowiedział, był potulny i skruszony:
- Tu Corliss.
- Corliss? Nie chcę gadać z tobą, tylko z Bruce'em. Odbiór.
- Agent Granger nie może iść dalej. Chyba złamał nogę. Odbiór?
-Co!?
- W tym lesie jest od cholery wykrotów. Agent Granger, ee... trafił na taką dziurę i noga mu
tam wpadła. Co mamy robić? Odbiór.
Czas, czas ucieka. Nagle Sterling ujrzał oczyma duszy monstrualną klepsydrę wypełnioną śniegiem
i Blaisdella przemykającego przez jej przewężenie. Na sankach, kurwa jego mać,
- Unieruchomić mu tę nogę i zawinąć go ciepło. Dasz mu swoją krótkofalówkę. Odbiór.
- Tak jest. Chce pan jeszcze z nim rozmawiać? Odbiór?
- Nie. Chcę się już ruszyć. Odbiór.
- Tak jest, zrozumiałem.
- W porządku - powiedział Sterling. - Dowódcy grup, gazu. Bez odbioru.
Blaze przebiegł z wywieszonym językiem na przełaj przez ogród zwycięstwa. Wdrapał się na
zniszczony murek z kamieni. Na szczycie poślizgnęła mu się noga. Zleciał na dół i sturlał się po
stromiz-nie, przyciskając kołyskę do piersi. Wpadł pomiędzy drzewa.
Wstał i ruszył dalej przed siebie, ale po chwili przystanął. Postawił kołyskę na ziemi i wyciągnął
zza pasa pistolet George'a. Niczego nie zobaczył ani nie usłyszał, ale nie wiadomo skąd -wiedział.
Stanął za pniem wysokiej sosny. Lewy policzek szybko mu zdrętwiał od zacinającego śniegu.
Blaze czekał, nie ważąc się nawet drgnąć, ale jego myśli goniły wściekle jedna drugą. Wszystko w
nim wyrywało się z powrotem do jaskini, gdzie został Joe, ale równie silny głos kazał stać cicho i
czekać.
A jeśli Joe wyplącze się spod koca, zacznie raczkować i wejdzie w ogień?
Nie zrobi tego, uspokajał się Blaze. Nawet małe dzieci boją się ognia.
A jeśli wypełznie z jaskini prosto w śnieg? A jeśli właśnie teraz, w tej chwili, mały Joe umiera z
zimna, kiedy on, Blaze, sterczy tu jak ten kołek?
Nie wypełznie. Przecież śpi.
Owszem, śpi. I nikt, absolutnie nikt nie wie, jak długo będzie jeszcze spał w obcym miejscu. A jeśli
wiatr się zmieni i zacznie nawiewać dym z ogniska do jaskini? Ty tu sobie stoisz, w promieniu
trzech czy ośmiu kilometrów nie ma żywej duszy, a...
To nieprawda. Ktoś był tutaj oprócz niego. Nie wiadomo kto.
Ale las milczał. Gwizdał tylko wiatr, skrzypiały drzewa i szeptał padający śnieg.
Trzeba już iść.
Tylko, że to akurat taki moment, kiedy trzeba czekać.
Trzeba go było wtedy zabić, Blaze, tak jak mówiłem.
George. W mojej głowie. W takiej chwili? Jezu...!
Cały czas tutaj siedzę, nigdzie się nie ruszam. Idz już!
Blaze postanowił, że pójdzie. A potem wymyślił, że najpierw policzy do dziesięciu. Doliczył do
sześciu - i nagle od szarozielonego tła drzew rosnących nieco niżej oderwał się jakiś kształt. Był to
policjant ze stanówki, ale Blaze nie poczuł strachu. Strach wypalił się w nim do cna; czuł już tylko
śmiertelny spokój. Joe był w tej chwili najważniejszy, nic innego się nie liczyło, tylko to, że Joe
potrzebuje opieki. Z początku myślał, że policjant go nie zauważy, ale nawet jeśli, to nie mógł nie
zauważyć śladów, co w sumie było bez różnicy.
Blaze spostrzegł, że policjant minie go z prawej strony, więc przesunął się w lewo, jeszcze dalej za
pień swojej wysokiej sosny. Przypomniało mu się nagle, jak kiedyś bawili się w tym lesie z
Johnem, Farfoclem i innymi chłopakami: w Indian i kowbojów, w policjantów i złodziei. Krzywy
patyk w garści, pif-paf i nie żyjesz.
A teraz wystarczy jeden strzał i będzie po wszystkim. Może być spudłowany, nie musi zabić, nie
musi zranić. Wystarczy, że będzie słychać huk. Blaze poczuł pod kołnierzem ciężkie uderzenia
pulsu.
Policjant przystanął. Zobaczył ślady. Nie mógł ich przegapić. A może mignęła mu zza drzewa poła
kurtki? Blaze odbezpieczył pistolet George'a. Jeśli ten strzał naprawdę musi paść, to wolał, żeby to
było z jego broni.
Ale po chwili policjant znów ruszył przed siebie. Od czasu do czasu zerkał w dół, na zasypaną
śniegiem ziemię, ale przede wszystkim przyglądał się zaroślom. Był o pięćdziesiąt metrów. Nie,
zaraz - bliżej.
Z lewej strony rozległ się hałas i przekleństwo; to ktoś wywalił się na zasypanym wykrocie albo
potknął o nisko rosnącą gałąz. Blaze załamał się jeszcze bardziej. To znaczyło, że są w całym lesie.
Ale jeśli... może gdyby wszyscy szli w tym samym kierunku... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cs-sysunia.htw.pl
  •  
     
    Podobne
     
     
       
    Copyright © 2006 Sitename.com. Designed by Web Page Templates