[ Pobierz całość w formacie PDF ]
po południu, należał do najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Obserwowaliśmy, jak głębo- ki szkarłat chmur powoli blednie nabierając szarzyzny ołowiu na tle bladozielonego nieba, jak biała mgła kłębi się wzdłuż żywopłotów na odległych bagniskach, a potem ręka w rękę wróci- liśmy do domu. Jesteś smutna, kochanie powiedziałem półżartem, kiedy usiedliśmy w naszym małym saloniku. Czekałem, żeby zaprzeczyła, gdyż moje milczenie było milczeniem zupełne- go i całkowitego szczęścia. Ku mojemu zdumieniu odparła: Tak, chyba jestem smutna, a właściwie niespokojna. Nie najlepiej się czuję. Odkąd weszliśmy do domu. trzy czy cztery razy przebiegł mnie dreszcz, a przecież nie jest zimno? Nie powiedziałem, mając nadzieję, że sic nie przeziębiła z powodu zdradliwej mgły, która nadpełzała z łąk, przeciwnie, noc się rodziła, umierał dzień. Nie. powiedziała, nie sądzi, żeby się przeziębiła. A potem, po chwili milczenia, zapytała nagle: Czy miałeś kiedyś przeczucie, że stanie się coś złego? Nie odparłem ze śmiechem a gdybym je nawet miał, to i tak bym w to nie uwierzył. A ja tak mówiła dalej tej nocy, kiedy umarł mój ojciec, wiedziałam o tym, chociaż był daleko, w północnej Szkocji. Odpowiedziałem jej milczeniem. Przez jakiś czas siedziała wpatrzona w ogień, delikatnie gładząc moją rękę. Wreszcie zerwała się, podeszła do mnie z tylu, odciągnęła moją głowę i pocałowała mnie. No, już mi przeszło powiedziała. Jakie dziecko ze mnie! Chodz, zapal świece, zagramy kilka tych nowych duetów Rubinsteina. Spędziliśmy pełną szczęścia godzinę czy dwie przy fortepianie. Około pół do jedenastej zatęskniłem do mojej fajki na dobranoc, ale Laura była tak blada, że uznałem, iż byłoby to zbyt brutalne z mojej strony, gdybym napełnił nasz salonik dymem; mocnego prasowanego tytoniu. Wypalę fajkę na dworze powiedziałem. Pozwól mi też wyjść. Nie, najdroższa, nie dziś wieczór, jesteś zbyt zmęczona. Nie zabawię długo. Idz do łóżka, bo jak nie, to jutro, oprócz czyszczenia butów będę musiał pielęgnować jeszcze inwali- dę. Pocałowałem ją i odwróciłem się, aby wyjść, kiedy zarzuciła mi ręce na szyję i przy- trzymała, jakby już nigdy nie miała mnie puścić. Pogłaskałem ją po włosach. Nie, kotku, jesteś przepracowana. Te domowe zajęcia to było zbyt wiele dla ciebie. Rozluzniła trochę swój uścisk i głęboko zaczerpnęła powietrza. Nie. Byliśmy dzisiaj bardzo szczęśliwi, Jack, prawda? Nie zostawaj zbyt długo. Nie, moja najdroższa. Wyszedłem przez frontowe drzwi zostawiając je nie zamknięte. Cóż to była za noc! Postrzępione masy ciężkich czarnych chmur przetaczały co jakiś czas od horyzontu po hory- zont i cieniutkie białe wianuszki przesłaniały gwiazdy. I przez ten prąd rzeki chmur płynął księżyc, borykając się z falami, po czym znowu znikał w ciemności. Przechadzałem się tam i z powrotem rozkoszując się pięknem pogrążonej w spokoju ziemi i zmieniającego się co chwila nieba. Noc była absolutnie cicha. Wydawało się, że na dworze nic nie istnieje. Nie słychać było ani tupotania królików, ani świergotu na wpół uśpio- nych ptaków. I mimo że chmury płynęły po niebie, wiatr, który je przeganiał, ani na chwilę nie zniżał się ku ziemi, by zaszeleścić liśćmi na leśnych ścieżkach. Za łąkami widziałem wieżę kościoła wystrzelającą czarnoszarą sylwetką na tle nieba. Udałem się w tamtą stronę, myśląc o trzech miesiącach naszego szczęścia. Usłyszałem bicie zegara w kościele. Już jedenasta! Zawróciłem do domu, ale powstrzy- mała mnie noc. Nie mogłem jeszcze wrócić do naszych małych, nagrzanych pokoi. Pójdę do kościoła. Przechodząc koło domu zajrzałem w niskie okna. Laura na wpół leżała w swoim fotelu naprzeciwko ognia. Nie mogłem dostrzec jej twarzy, widziałem jedynie jej małą główkę ciemniejącą na tle bladoniebieskiej ściany. Siedziała bardzo spokojnie. Niewątpliwie spała. Powoli ruszyłem skrajem lasu. Jakiś dzwięk zakłócił nocną ciszę, jakiś szelest w lesie. Stanąłem i zacząłem nasłuchiwać. Dzwięk też ucichł. Poszedłem dalej i teraz wyraznie usłyszałem inne kroki niż moje, wtórujące moim jak echo. Najprawdopodobniej był to jakiś kłusownik czy ktoś kradnący drzewo, jako że w naszym arkadyjskim otoczeniu spotykało się takich ludzi. Lecz ktokolwiek to był, zachowywał się głupio, że nie stąpał ciszej. Skręciłem do lasu i teraz odgłos kroków zdawał się dochodzić ze ścieżki, z której dopiero co zszedłem. Pomyślałem, że to musi być echo. Las w świetle księżyca wygląda wspaniale. Ogromne pa- procie i poszycie odbijały padające przez rzedniejące listowie blade światło. Pnie drzew stały dokoła mnie jak gotyckie kolumny. Przypomniały mi o kościele i skręciłem na ścieżkę zmarłych, przeszedłem przez bramę między grobami do niskiej kruchty. Zatrzymałem się na chwilę przy kamiennej lawie, skąd oboje z Laurą obserwowaliśmy niknący krajobraz. Potem zauważyłem, że drzwi do kościoła były otwarte. Zrobiłem sobie wyrzut, że poprzedniego wieczoru ich nie zamknąłem. Byliśmy jedynymi ludzmi, którym kiedykolwiek poza niedzielami chciało się zachodzić do kościoła, i zdenerwowałem się, że przez nasze niedbalstwo wilgotne jesienne powietrze mogło się dostać do wnętrza i uszkodzić stare tkaniny. Wszedłem do środka. Może się to wyda dziwne, że przeszedłem przez połowę nawy głównej, zanim przypomniałem sobie z nagłym dreszczem, po którym poczułem równie nagły przypływ pogardy dla samego siebie że był to właśnie dzień i godzina, kiedy zgodnie z tradycją kształty odrobione w marmurze jak żywe zaczynają chodzić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plcs-sysunia.htw.pl
|