[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zapiętego kołnierzyka. - Ciągle ten sam, co? - powiedział swoim przy-jemnym, głębokim głosem. - Tak, z grubsza. Pan też, jak widzę. - Tyle że o parę lat starsi - zauważyła Phoebe. - To się rozumie samo przez się. Williston przysunął w wykuszu jeszcze jeden fotel i obaj mężczyzni usiedli. Phoebe nadal stała, wspierając ciężar ciała na jednej nodze, ze złożonymi ramionami, i Leventhal pomyślał, że jej spojrzenie spoczywa na nim dłużej niż to konieczne. Wytrzymał to długie spojrzenie z miną mówiącą, że w zaistniałych okolicznościach przyznaje jej prawo do poddania go inspekcji. - Wydaje się pan być w dobrej formie, trochę peł- niejszy - powiedziała. - Jak się miewa pańska żona? 161 - Wyjechała na jakiś czas z miasta, jest na Południu u matki i rodziny. Miewa się dobrze. DI - Ofiara - Boże! Na Południu przy tej pogodzie? A pan jest nadal tam, gdzie przedtem? - Ma pani na myśli adres czy pracę? Jedno i drugie bez zmian. Ta sama praca, Burkę i Beard; ci sami ludzie. Stan wie, jak sądzę. Weszła służąca, żeby zapytać o coś Phoebe. Była to blada, wolno mówiąca dziewczyna. Phoebe słuchała, pochylając głowę i obracając naszyjnik w palcach. Poszła z nią do kuchni. Williston wyjaśnił: - To nowa dziewczyna, uczy się dopiero swoich obowiązków. Na Leventhalu, podobnie jak w przeszłości, mieszkanie ich sprawiało wrażenie domostwa, w którym bardziej niż w jakimkolwiek innym znanym mu panowała atmosfera utrwalonych przyzwyczajeń. Williston leżał odprężony w fotelu, z nogą założoną na nogę i palcami wepchniętymi pod pasek. W wygięciu metalowej kraty na półokrągłym oknie stało kilka doniczek z kwiatami chropawymi jak kawałki czerwonego kruszcu. Patrząc na nie, Leventhal zastanawiał się, jak powinien zacząć. Był nieprzygotowany. Wcześniej wydawało się to dość proste; przyszedł z preten-sją i chciał uzyskać wyjaśnienie. Być może oczekiwał, że Williston będzie na niego oburzony; w każdym razie nie spodziewał się, że będzie wygodnie siedział w fotelu i czekał, podczas gdy, minuta za minutą, uciekać będzie czas, o który poprosił. Nie przewidział działania, jakie wywierał na niego Williston; zapomniał, jaki on jest. Niejeden raz, w dawnych czasach, nie ufał mu. Czuł do niego głęboką urazę, gdy wydawało mu się, że Williston żałuje napisania listu polecającego. Ale w tamtej sprawie, a także w innych, zmienił zdanie; zawsze tak bywało, gdy znalazł się twarzą w twarz z Willistonem. Przychodził do niego ze skargą na ustach, lecz wkrótce, nie wiedząc dokładnie, jak to się działo, stawał się niepewny swego. Było tak również teraz i nie potrafił zacząć. Siedział w okiennym wykuszu, spoglądając w dół, ponad główkami kwiatów, na przemykające reflek- Lory samochodów w głębi parku, kiedy pod siecią drzew pokonywały zakręt, oświetlając głazy i płożące się krzewy na stromym zboczu, a snopy światła jeden po drugim przesuwały się po nieruchomej czerni i zieleni. - Chciałem z panem porozmawiać o pańskim przyjacielu Allbeem - rzekł w końcu. - Może pan rozumie, o co mu chodzi. Williston od razu się zainteresował; podciągnął się w fotelu. - Allbee? Widział go pan? -1 owszem. - Straciłem go z oczu przed laty. Co on porabia? Gdzie go pan widział? Ale Leventhal nie chciał odpowiadać na żadne pytania, dopóki nie będzie wiedział, na czym stoi z Willistonem. - Co porabiał, kiedy ostatni raz pan go widział? - zapytał. - Nic. %7łył z pieniędzy z ubezpieczenia. Wie pan, że jego żona umarła. - Słyszałem o tym. - Mocno go to uderzyło. Kochał ją. - Powiedzmy, że ją kochał. Nie pojechał na jej pogrzeb. A dlaczego od niego odeszła? Williston spojrzał na niego z zaciekawieniem. - No cóż - odparł z pewną rezerwą - nie wiem na pewno. To było coś między nimi dwojgiem. Leventhal od razu wyczuł w tych słowach przy- ganę i zmienił nieco ton. - Tak, osoby postronne chyba nigdy nie dowiadują się całej prawdy. Myślałem, że może pan wie. - Zauważył, że powinien dokładniej się wytłumaczyć. - Nie usiłuję się dowiedzieć czegoś, co do mnie nie należy. Mam dobry powód. Może pan się domyśla jaki...? - Wydaje mi się, że tak - odparł Williston. Serce łomotało Leventhalowi w piersi. - O ile wiem, stoi pan po jego stronie - powiedział. - Wie pan, w jakiej sprawie. Uważa pan, tak jak on, że za wszystko jestem odpowiedzialny. - Wszystko to bardzo pojemne określenie - odparł Williston. - Do czego pan zmierza? Byłbym bardziej konkretny, mówiąc o czymś, o co chciałbym się do kogoś przyczepić. Nie był już taki opanowany i sympatyczny; zaczął mówić ściśniętym głosem i Leventhal pomyślał: Tak jest lepiej, znacznie lepiej. Może do czegoś dojdziemy . Pochylił do przodu swoją masywną, ciemną twarz. - Nie przyszedłem, żeby pana o cokolwiek oskar- żać, Stan. Nie czepiam się pana. Przyszedłem zapytać, dlaczego mówił pan o mnie pewne rzeczy, nie wysłuchawszy mojej wersji tej sprawy. - Jeśli nie powie mi pan dokładnie, o czym pan mówi, nie będę w stanie panu odpowiedzieć. - Chce pan, bym uwierzył, że pan nie wie? Wie pan... - Wykonał trudny do określenia gest odpychania. - Chcę, żeby mi pan otwarcie powiedział, czy uważa pan, że Allbee został zwolniony z Dill s Weekly z mojej winy. - Naprawdę? Chce pan? - zapytał go posępnie Williston, jakby chciał mu dać sposobność do ponownego przemyślenia albo cofnięcia tego pytania. -Tak. - No więc myślę, że tak. Leventhala przebiegła zimna fala rozczarowania i gniewu, odbierając mu oddech. Jego członki były puste; uda wydawały się wydrążone i sztywne jak mosiądz; nie mógł unieść z nich rąk. Nie bardzo wiedział, jakie uczucia malują się na jego twarzy. - %7łe tak... że tak? - rzekł z trudem. - Nie rozumiem dlaczego. - Z określonych powodów. Leventhal, z pełnym goryczy i niepewności wzrokiem, powiedział zacinającym się głosem: - Chciałem wiedzieć... Williston uznał, że nie wymaga to odpowiedzi. Leventhal kontynuował z większą pewnością siebie: - Zapytałem pana, więc musiał pan powiedzieć mi, co pan o tym sądzi. Jeśli ma pan rację, to w porządku. Ale jeśli nie ma pan racji? Może pan jej nie mieć. - Nie jestem nieomylny. -
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plcs-sysunia.htw.pl
|