[ Pobierz całość w formacie PDF ]
najdłu\ej podtrzymywać w sobie tę wiarę. Innego wyjścia nie miał: uwierzy w cud albo oszaleje. Liczył na to, \e gdy dotrze do podnó\a góry, znajdzie tam szczątki rozbitego samolotu. Jego nadzieje okazały się płonne. W miejscu, znad którego zawrócił pierwszy ratowniczy śmigłowiec, nie było ani śladu rozbitków. Mo\e świadek, który wskazał Ironside jako miejsce katastrofy, najzwyczajniej w świecie się pomylił? Mo\e samolot roztrzaskał się o zbocze innej góry, zupełnie gdzie indziej? Quinn zatrzymał się na sekundę, by zebrać myśli. Doskonale wiedział, \e jeśli ktokolwiek prze\ył wypadek, nie wytrzyma długo w tak skrajnych warunkach. Dlatego pomoc musi nadejść jak najszybciej. Wbił kijki w śnieg z taką siłą, \e a\ zgrzytnęły o kamień, i zaczął zje\d\ać jeszcze ni\ej. Tym razem nie był ju\ tak spokojny jak na początku. Niepokój i zwątpienie ściskały go \elazną obręczą za serce, powodując, \e mimo wysiłków nie mógł równo oddychać. Nie bacząc na grozbę podcięcia lawiny, zboczył nieco z trasy i przejechał wzdłu\ grzbietu, na którym utworzyła się śnie\na zaspa. Po kilkunastu metrach znów zaczął zje\d\ać w dół, kreśląc na śniegu regularne linie w kształcie litery S. W pewnej chwili jego uwagę przykuł słaby dzwięk, który dotarł do niego poprzez szum wiatru. Tak, na pewno coś usłyszał! Tylko co? Głosy! Gdzieś blisko krzyczą ludzie! Zatrzymał się tak gwałtownie, \e musiał dotknąć rękawicą śniegu. Potem dłu\szy czas nadsłuchiwał, kręcąc głową na prawo i lewo. Początkowo słyszał tylko świst wiatru, który wygrywał melodię w koronach strzelistych świerków. Nagle przez dobrze mu znane odgłosy natury przedarło się ludzkie wołanie. Quinn przeniósł cię\ar ciała na ugiętą nogę, i podnosząc dłonie do ust, zawołał: - Hej! Gdzie jesteście? Potem czekał, modląc się, by wibracje jego głosu nie wywołały lawiny. - Ratunku! Tutaj! Tutaj! Natychmiast ruszył w stronę, z której dobiegało wołanie. Bał się, \e mo\e zmylić go echo, ale wolał o tym nie myśleć. Nagle poni\ej granicy rzadkiego lasu dostrzegł oślepiający blask metalu oświetlonego popołudniowym słońcem. Samolot! I \ywi ludzie! Bo\e, spraw, \eby Amanda była wśród nich... Błyskawicznie pokonał odcinek dzielący go od samolotu, który pomimo zderzenia z ziemianie rozpadł się na części. Z daleka widział dwóch mę\czyzn stojących obok wraku: jeden miał zabanda\owaną głowę, drugi trzymał rękę na temblaku zrobionym z krawata. Wydawało mu się, \e jest z nimi jakaś kobieta, ale na pewno nie była blondynką. Na śniegu u ich stóp le\ały dwa podłu\ne kształty, szczelnie okryte płaszczami. Okryte całkowicie, łącznie z głową... Nie, Bo\e, zlituj się! Tylko nie ona! Błagam, tylko nie ona! Półprzytomny z niepokoju, ostro zahamował obok rozbitków. - Jestem Sutton - wysapał. - Ile osób zginęło? Ilu jest rannych? - Dwie osoby nie \yją - odparł mę\czyzna, który przedstawił się jako pilot. - Mieliśmy po\ar w kabinie. Jedyne, co mogłem zrobić, to awaryjnie lądować. Jezu, co za nieszczęście! - Pokręcił głową. - Mówiłem pasa\erom, \eby posprawdzali pasy i usiedli w pozycji do lądowania. Nie mam pojęcia, dlaczego troje z nich nie siedziało w swoich fotelach. Dwie osoby zginęły na miejscu, trzecia jeszcze \yje, ale jest nieprzytomna. Quinn poczuł, jak całym jego ciałem wstrząsa potę\ny dreszcz. - Wśród pasa\erów była znana piosenkarka, Amanda Callaway... - zaczął, z trudem zachowując spokój. - Tak, wiem... - skinął głową pilot. Quinn wstrzymał oddech. Miał wra\enie, \e czas stanął w miejscu. - To ona jest nieprzytomna - powiedział pilot znu\onym głosem. - Gdzie ona jest? - zapytał Quinn. Ręce dr\ały mu tak mocno, \e z trudem podniósł gogle. Pilot nie zadawał \adnych pytań. Bez słowa minął grupkę pasa\erów, którzy siedzieli na szczątkach baga\u, okrywając się, czym kto mógł, i zaprowadził Quinna do miejsca, gdzie stały naprędce sklecone nosze. - To ona - westchnął, wskazując nieruchomą postać okrytą kilkoma płaszczami. - Amando! - szepnął Quinn zdławionym głosem, klękając obok noszy. Jej twarz i usta były tak blade, jakby odpłynęła z nich wszystka krew. Od nienaturalnie białych policzków ostro odcinały się długie czarne rzęsy i świe\a rana, która biegła w poprzek czoła a\ do prawej skroni. Quinn wyszarpnął dłoń z rękawicy i przyło\ył do jej szyi, \eby zbadać tętno. Serce wcią\ biło, ale bardzo słabo i wolno. Amanda rzeczywiście była nieprzytomna. A jeśli to agonia? Na samą myśl o tym ogarnął go dziwny, wewnętrzny chłód: zupełnie jakby jego krew te\ przestawała krą\yć. - Chryste... - jęknął zrozpaczony, zaraz jednak wziął się w garść. Nie zamierzał poddawać się bez walki. Pasa\erowie powstawali ze swoich miejsc i skupili się wokół niego jak dzieci wokół opiekuna, śledząc w napięciu ka\dy jego ruch. Błyskawicznie wyciągnął z plecaka komórkę, modląc się, by na tym pustkowiu miała bodaj słaby zasięg. Pokonując dr\enie rąk, wybrał numer Terry'ego. Czekał. Przez kilka długich sekund w aparacie nie było słychać \adnego dzwięku. Potem rozległy się dwa długie sygnały i po chwili Quinn usłyszał znajomy głos. - Terry Meade! - Tu Sutton! Znalazłem ich! - Bogu niech będą dzięki! Dawaj współrzędne! Quinn wprawnie rozło\ył mapę i błyskawicznie podał poło\enie wraku. - Tylko dwie osoby nie \yją, a jedna jest nieprzytomna? - nie mógł nadziwić się Terry, wysłuchawszy raportu o stratach. - Zgadza się - odparł Quinn. - Jak tylko wiatr osłabnie, wyślemy po was śmigłowce. Dopóki wieje, nic nie mogę zrobić. - Rozumiem, ale ty te\ spróbuj mnie zrozumieć! - wrzasnął do telefonu, przekrzykując wiatr. - Muszę jak najszybciej przetransportować tę kobietę do szpitala. Nie mogę czekać, bo ju\ teraz jest z nią bardzo zle. Terry zamyślił się na chwilę. - Wiem, co zrobimy. Pogadam z Lanym Hale'em, \eby do was zjechał. Znasz go, to nasz najlepszy, najbardziej doświadczony ratownik. Kiedy Larry będzie w drodze, zrzucimy ci ze śmigłowca tobogan i trochę zapasów, które przydadzą się rozbitkom. We dwóch spróbujecie dowiezć dziewczynę do miejsca, w którym helikopter mo\e bezpiecznie lądować. Nie widzę innego wyjścia. Zaryzykujesz? - Muszę - odparł z cię\kim westchnieniem. - Jestem pewien, \e bez pomocy lekarzy dziewczyna nie do\yje jutra. Nie mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak uchodzi z niej \ycie. Czekaj, niech się zastanowię nad trasą... - powiedział, patrząc na mapę. - W porządku, powinniśmy dać radę. Pojedziemy wzdłu\ grani Caraway do przełęczy, która prowadzi do Jackson Hole. Zmigłowiec mo\e przejąć nas w jakimś bezpiecznym miejscu. Co o tym myślisz? - Mo\e być. Na przełęczy da się lądować, bo przed sezonem leśnicy uprzątnęli wszystkie wiatrołomy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plcs-sysunia.htw.pl
|