[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bą podwójną spacerówkę, zastanawiał się, kiedy wreszcie Liz wyzna mu, że spodziewa się dziecka. Zeszłego wie- czoru omal do tego nie doszło - przeszkodził jej wypadek Charliego. Mam już tego dosyć, myślał. Gdy tylko Chip i Can- die zabiorą bliznięta, musimy porozmawiać i wreszcie wszystko sobie wyjaśnić. Jeśli poczekamy jeszcze trochę, to moje dziecko samo będzie mi mogło o sobie powie- dzieć! A może powinien wyznać jej, że wie o wszystkim? Tak, powie jej. A żeby nie była zła i zawiedziona, będzie ją musiał czymś udobruchać. Nie tylko udobru- chać. Olśnić! Na cokolwiek się zdecyduje, musi to być olśniewające i romantyczne! - Dzieciaki, już mam! Pojedziemy na długi spacer do samego centrum. Spodoba się wam, prawda? S R Gdy zepchnął wózek z krawężnika, Chelsea zaczęła chichotać. Postanowił wziąć ten chichot za zgodę i po- szedł w kierunku wozu Liz. Całe szczęście, że wciąż miał kluczyki do jej samochodu. Cholera, jak im to powiedzieć? Cześć, Chip! Cześć, Candie! Siadajcie i mówcie, jak minęła podróż." Liz potrząsnęła głową z niezadowoleniem. Nie, to brzmiało zbyt beztrosko. Candie? Chip? Czyżby samolot wystartował wcześ- niej? Nie spodziewaliśmy się was tak szybko! Dzieci śpią. Przyjedzcie po nie pózniej." Nie, tak też niedobrze. Na pewno zechcą je zobaczyć. Witajcie, kochani! Wyglądacie na wykończonych. Wchodzcie, siadajcie, czy mówiłam wam już, że Doug zniknął gdzieś wraz z waszymi blizniętami? Nie?" Tak, to byłoby najbliższe prawdy, ale... Liz westchnęła. Zegar z kukułką wybił właśnie go- dzinę trzecią. Zgodnie z umową Chip i Candie powinni pojawić się za godzinę, a tymczasem Doug ulotnił się, zabierając ze sobą wózek z blizniętami. A jakby nie dość było tego jednego nieszczęścia, na prawym uszku Char- liego tkwił spory opatrunek. Jak ona wytłumaczy się przed Candie? Zobowiązała się przecież dopilnować jej dzieci. Opadła bezsilnie na kanapę. - Tylko spokojnie, bez paniki - zaczęła mówić do siebie na głos. - Wiesz, że blizniaki są z Dougiem. Wiesz, że nie ma wózka. Wiesz, że nie ma twojego sa- S R mochodu. Wniosek jest prosty: wszyscy wsiedli do auta i dokądś pojechali... Tylko dokąd? - Przeciągnęła ręką po włosach, próbując się uspokoić. - Spokojnie - powtu- rzyła. - Dzieciaki są z Dougiem. A skoro są z nim, to są bezpieczne. Byle tylko nie przyszło mu do głowy, żeby nakarmić je lodami jagodowymi, to będzie dobrze. %7łeby zapełnić czas i uspokoić nerwy, zaczęła zbie- rać porozrzucane zabawki, grzechotki, pudełka nawilża- nych chusteczek, gryzaczki, dziecięce kosmetyki i wszel- kie inne przedmioty niezbędne do pielęgnacji maluchów. Gdy wszystko było już poukładane i gotowe na przyjazd Candie i Chipa, usłyszała dzwonek do drzwi. Zamarła w bezruchu, serce podeszło jej do gardła. A więc stało się. Za chwilę będzie musiała odegrać jakąś komedię, a potem uspokajać rozgorączkowanych rodziców i tłu- maczyć im, dlaczego nie mogą natychmiast zobaczyć swoich pociech. Raz kozie śmierć, pomyślała, po czym otrząsnęła się, wzięła głęboki oddech i otworzyła szeroko drzwi... - Pani Liz Somerville? - Na progu stał młody czło- wiek w brązowym uniformie i wyglądał niepewnie zza olbrzymiego bukietu czerwonych róż. - Ta-ak. - Liz wpatrywała się bezmyślnie w róże, próbując odzyskać głos. - Tak - odchrząknęła - Liz So- merville. - Znakomicie. - Młody człowiek wszedł do środka. - Przyniosłem ze sobą tylko to, bo najpierw musiałem się upewnić, czy to właściwy adres, zanim rozładuję re- sztę. - Zlustrował pobieżnie pokój i ułożył róże w wa- zonie stojącym na stoliku do kawy. - Bliznięta, co? Wiem S R coś o tym. Siostra mojej szwagierki też urodziła blizniaki. Zaraz będę z powrotem z następną partią. - O-czywiście - zgodziła się oszołomiona Liz i za- częła szukać bileciku, który wyjaśniłby jej, kto jest na- dawcą tej niecodziennej przesyłki. Nie znalazła go jed- nak. Może będzie przy następnej partii? - pomyślała. Na- stępnej partii? A więc będzie tego więcej? Nagle zakryła ręką usta, żeby nie wybuchnąć śmie- chem. Doug Marlow! Doug Marlow jest szalony! To na pewno on, nikt inny. Och, kocham go, kocham. Jako następna przybyła wielka bostońska paproć. Po- tem była palma w olbrzymiej donicy i miniaturowe drze- wko pomarańczowe. Posłaniec wypakował wszystkie kwiaty, a pokój przekształcił się w oranżerię, o której Liz zawsze marzyła. Boże, myślała z zachwytem, to takie niepraktyczne, takie szalone, takie romantyczne! Doug jest cudowny! Jako ostatnie zostało przyniesione małe pudełko. Za- wierało bukiecik kremowych róż, przybrany delikatną wstążką i przeznaczony do założenia na przegub w cha- rakterze bransoletki. - W pudełku jest jeszcze koperta - wyjaśnił młody człowiek, po czym odmówił przyjęcia napiwku, twier- dząc, że klient już za wszystko zapłacił, i w okamgnieniu się ulotnił. Liz niecierpliwie rozerwała kopertę i wyjęła ozdobny kartonik. Skreślone były na nim tylko dwa zdania: S R Znasz tę piosenką? Teraz nadszedł nasz czas, zaczęła się nasza podróż". Uśmiechnęła się do siebie. To nie było dokładnie tak. Słowa tej piosenki brzmiały inaczej: Teraz nadszedł czas, twa podróż się zaczyna". Liz przez chwilę śpiewała sobie po cichii, a potem podbiegła do odtwarzacza, żeby nastawić swoją ulubioną płytę z piosenką Michaela Crawforda. Tą o liczeniu do dwudziestu. - Ach, ty wariacie! - westchnęła. Czy znała tę pio- senkę? To była jej ulubiona piosenka! Mówiła o miłości, która będzie trwać wiecznie i nigdy nie zgaśnie; o mi- łości, która tylko czeka, żeby ją odkryć. Nadszedł czas, twa podróż się zaczyna..." Doug napisał: nasza podróż". Już miała się rozpłakać, kiedy znów usłyszała dzwonek. - Przesyłka dla Liz Somerville! - oznajmił razno ko- lejny młodzieniec, tym razem w niebieskim uniformie. Liz pokiwała tylko głową, zbyt zaskoczona, by się ode- zwać. Wręczono jej białą kopertę, którą niecierpliwie roze-
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plcs-sysunia.htw.pl
|