[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdziwiła, gdyby zakochała się w tym niezwykle pięknym mężczyznie, ale niczego takiego nie odczuwała. Był jakiś taki jakby nieprawdopodobny. W jakiś sposób nierzeczy- wisty. Może zresztą było w nim coś jeszcze, co ją po- wstrzymywało, coś, co właśnie teraz dało o sobie znać. O takieh ludziach matka także wspominała. Paul nie znajdował żadnej przyjemności w uczestniczeniu w roz- mowie, w której nie był główną postacią, centralnym punktem. Oczywiście, człowiek z jego urodą musi być z pewnością rozpieszczony, ale on nudził się tak osten- tacyjnie, kiedy Marcel wygłaszał swój krótki teologiczny wykład, a rozkwitł tak radośnie, kiedy uwaga znowu została skierowana na niego, że to aż się rzucało w oczy. Anna Maria ostrzegała córkę przed takimi ludzmi, zwłasz- cza przed mężczyznami. Małżeństwo z kimś takim bywa bardzo trudne, mówiła matka, i Saga przyznawała jej rację. Paul był teraz znowu sobą, jak dawniej interesujący, czarujący, ożywiony. Owo przezroczyste światło w jego oczach zgasło i nie wydawał się już taki nierzeczywisty. Mimo to w jego obecności nie czuła się dobrze. Hrabia nie zdążył jednąk nawet zacząć swojej opowie- ści, bo powóz gwałtownie się zatrzymał i stangret ze- skoczył z kozła. Paul otworzył drzwiczki. - Co się stało? - Dalej nie pojedziemy - burknęła dziwaczna figura. Najohydniejsza na świecie gęba pochylała się do jadących z wyrazem zdecydowania. Wysiedli. Rozmowa w powozie była tak interesująca, że nie zauważyli nawet, iż las zamknął się wokół nich gęstym pierścieniem. Słońce osiągnęło swój najwyższy punkt na niebie, ale tutaj jego światło docierało jedynie w postaci niewielkich, migotliwych plam. Woznica miał, oczywiście, rację. Saga już wcześniej zauważyła, że droga jest coraz bardziej nierówna, ale nie zdawała sobie sprawy z tego, co to znaczy. Trzęsło przecież mniej lub bardziej przez cały czas. Teraz zoba- czyli, że ostatni kawałek przebyli ledwo widocznym leśnym duktem przez brzozowe zagajniki, a teraz wjechali w sosnowy bór. I mieli przed sobą tylko wąską ścieżyinę. - No tak - rzekł Paul z westchnieniem. - To koniec z wygodami. Teraz mamy do dyspozycji tylko własne nogi. Gdzie jesteśmy? - W drodze do norweskiej granicy - mruknął woznica ponuro. - Ale gdzie dokładnie, to nie wiem. Saga pamiętała widok samotnych jeziorek i pięknych, ale niestety odludnych krajobrazów, jakie mijali w ciagu ostatnich godzin. Ale przeważnie zajęta była rozmową i rzadko wyglądała przez okno. - A gdzie jest główna droga? - zapytał Paul. - Na południe stąd - odparł woznica. - I myślę, że dosyć daleko. Marcel rozejrzał się. Nie żeby spodziewał się zobaczyć coś innego oprócz lasu, ale przecież można się rozglądać - żeby tak powiedzieć - bez powodu. - Musimy się znajdować w głębi sosnowych puszcz - powiedział. - Rozciągają się one po obu stronach norwesko-szwedzkiej granicy. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to kierować się według słońca na zachód. Dopóki nie dojdziemy do zamieszkanych terenów, już w Nor- wegii. - To będzie długa droga - zauważył Paul. - Myślę, że powinniśmy tutaj coś zjeść. Rozłożyli się na niewielkiej polance pośród mrocznego lasu. Saga nie potrzebowała wiele czasu, by się zorien- tować, że prowadzi tędy szlak łosi. Słoneczne światło z trudem docierało na dół, więc na ziemi nic prawie nie rosło, pokrywało ją tylko zeschłe igliwie. Poprosili hrabiego, by opowiadał swoją historię, lecz on odmówił. Widocznie nie chciał się zwierzać, gdy woznica był w pobliżu. Kiedy się najedli, woznica zdjął z bagażnika mały dwukołowy wózek i zaczął na niego pakować ich kuferki i walizy. - Mój podróżny wózek - zawołał Paul, który po jedzeniu i piciu był znowu w promiennym humorze. Wypili butelkę wina z jego zapasów. Marcel wprawdzie odmówił, ale Saga wypiła trochę i długa podróż przez pustkowia niepokoiła ją teraz znacznie mniej. Wszystko będzie dobrze, myślała zadowolona. - Ten wózek jest wspaniały - zapewniał Paul. - Bar- dzo leciutki, nigdzie się bez niego nie ruszam. Saga jednak podejrzliwie przyglądała się jego skrzyni, którą stangret lokował właśnie na dwukółce. W porów- naniu z tą skrzynią jej kuferek był drobiazgiem. Marcel w ogóle nie miał bagażu, tylko niewielki węzełek. - W gęstym lesie trudno będzie to ciągnąć - powie- dział Marcel, wskazując na wózek. - Nic podobnego! - zawołał Paul beztrosko. - Nie będzie kłopotów, wiem, że nie będzie. Saga zastanawiała się, czy może Paul już kiedyś nie odbył takiej podróży, ale uznała to za niemożliwe. Stała sama przy dużym powozie, gdy nagle usłyszała, że od tyłu ktoś się zbliża, stąpa ciężko i utyka. Woznica...! Zadrżała, ale się nie odwróciła. Udawała, że poprawia ubranie. Obaj panowie zajęci byli bagażami. Woznica był niższy, niż jej się przedtem zdawało, i jakiś taki skulony, jakby dawno temu coś na nim usiadło i przygniatało go do ziemi. Gdy ją mijał, wymamrotał jakby sam do siebie: - Panienka jest takim dobrym człowiekiem. Niech panienka na niego uważa! On nie jest tym, za kogo się podaje. Niech się panienka trzyma tego drugiego! - Co to znaczy? - zapytała również bardzo cicho - Co masz na myśli mówiąc: Nie jest tym, za kogo się podaje? Woznica stał przy niej i wyjmował z powozu jakieś rzeczy Paula. Pochylił głowę i wymamrotał jeszcze ciszej: - On jest diabłem! Tak, to właśnie chciałem powie- dzieć! To prawdziwy, najprawdziwszy diabeł! To nie jest ludzka istota! Paul coś zawołał i woznica pospieszył na wezwanie. Saga stała wstrząśnięta. Owszem, skłonna była przy- znać, że Paul odnosi się po diabelsku do tego nieszczęś- nika. Nagle usłyszała, że Paul ryczy wściekle: - Co? I mówisz o tym dopiero teraz? Natychmiast podeszła, żeby się dowiedzieć, o co chodzi. Paul był czerwony ze złości. - Ten tłumok, ta kreatura, a nie stangret, zapomnia nam powiedzieć, że w puszczy trwa pogoń. - Co za pogoń? - zapytała Saga i mimo woli stanęła pomiędzy Paulem i stangretem. Odpowiedział jej Marcel: - Wygląda na to, że w jakiejś leśnej osadzie wybuchła awantura. Pijatyka i bójka, zakłuli kogoś nożami. Teraz za nożownikiem, który uciekł w lasy, wysłali obławę. Ale ten przecież nie musi być w tej okolicy, Paul. Puszcza jest rozległa. Dlaczego akurat miałoby się to wydarzyć na szlaku, którym my idziemy? Zresztą tutaj wszędzie takie odludzie, sam widzisz. - Tak, tak, a poza tym jest za pózno na cokolwiek. Musimy ruszać na los szczęścia. %7łebyśmy tylko nie wpadli prosto na jakiegoś lensmana, to wszystko pójdzie dobrze. A kiedy już przekroczymy norweską granicę, to nikt nas nie powstrzyma. Woznica zawrócił konie i powóz odjechał. Na moment Sagą owładnęło przemożne pragnienie, żeby pobiec za nim, by znalezć się w bezpiecznym powozie i wrócić do ludzi. Kiedy kareta zniknęła im z oczu, Saga poczuła się kompletnie opuszczona. Zagubiona, bez możliwości ra- tunku. To oezywiście niemądra myśl, lecz las wydał jej się nagle taki pusty, taki rozpaczliwie pusty! Rozpoczęła się szaleńcza wędrówka przez nieznany bór. Broni nie mieli żadnej. Wprawdzie Paul niósł spory pistolet, ale nie zabrał amunicji. Marcel natomiast miał nóż o długim ostrzu. To wszystko. - Czy nie zagrażają nam dzikie zwierzęta? - zapytała Saga. - Nie, nie sądzę - odparł Marcel. - Jest nas troje. Drapieżniki rzadko atakują grupy ludzi, prawda? - Masz rację - odpowiedział Paul. - A poza tym niech no nas tylko zaczepią! Zresztą wilki i niedzwiedzie zostały przecież prawie zupełnie wytępione, czyż nie? - Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to jest w tych
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plcs-sysunia.htw.pl
|