[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wpływu kobiety. Być może. Czemu cię to złości? Nie jestem wcale zły. Jesteś... Posprzeczałeś się z Gwen? Gwen się nie sprzecza odparł ciężko. Gwen tylko siedzi i wygląda na bardzo, bardzo urażoną. Widziałam się z nią dziś po południu. Wspominała o tym. Nie mogę jej dłużej leczyć. Lewis, wyplącz mnie z tego. Jak? Powiedz jej, że słyszałeś plotki o moim alkoholizmie, albo coś podobnego. Cokolwiek. Przecież to absurd. Odmawiam. W pełnej napięcia ciszy ruszyli z powrotem w stronę kafejki. Charlotte szła przodem, stawiając kroki pewnie i z uporem. Lewis pomógł Charlotte wsiąść do jej samochodu. Zapewne nie ma sensu cię przekonywać? Idziesz ze mną? Owszem, idę. Nie rozumiesz, może zdołam pomóc, może zdołam... Może, może, może. Dobrze, nie będę się kłócił. Zamknął drzwiczki. Zobaczymy się na miejscu za dwadzieścia minut. To chyba nie zajmie aż tyle czasu, prawda? Jedziemy tylko na Olive Street. Najpierw muszę wstąpić do biura. Mam coś do załatwienia. O tej porze? Tak. Vern prosił, żebym się tym zajął, a ja zapomniałem. Vern Johnson był jego wspólnikiem. Chciał, żebym dosypał karmy do akwariom. Rozumiem. Wiedziała, że Lewis kłamie; Vern nigdy by nie pozwolił, żeby ktoś inny karmił jego cenne rybki. W takim razie zobaczymy się za dwadzieścia minut. Dobrze. I zaparkuj na Junipero Street dodał. Nie uprzedzajmy ich o naszej wizycie. Przez minutę stał z pochyloną głową, spoglądając na nią przez otwarte okno. Myślała, że zamierza ją pocałować. Chciała, by to zrobił. Zamiast tego odwrócił się nagle i poszedł do swojego samochodu. 10 Na Olive Street nastoletni Vossowie i O'Gormanowie tłoczyli się przed barami i lokalami do gry w bilard niczym owce, przekradali się samotnie zaułkami jak wygłodniałe koty, tulili się do siebie w poszukiwaniu miłości lub ciepła na podobieństwo królików w ciemnościach zalegających między ścianami chałup. Mieszkańcy Olive Street nie byli jednak zwierzętami, jak zdawał się uważać Lewis. Charlotte dzień i noc jezdziła tam z wizytami i znała ich. To ludzie tacy jak ja, pomyślała, tyle że mieli mniej szczęścia, więc jestem im coś winna. Tolerancję, zrozumienie, a nawet wiarę. Wiarę w Vossa i jego żonę, w Eddiego? Nie, nie, to już za pózno. Byli zbyt okaleczeni, żeby dało się ich uleczyć; uszczerbek został poniesiony, mięśnie zanikły, nerwy uległy degeneracji. Zjechała na Junipero Street i zaparkowała przed brązowym drewnianym domkiem. W oknach nie było rolet, widziała więc rodzinę w środku zasuszoną, drobną Meksykankę, która prasowała, i młodą parę tańczącą bez muzyki, nieświadomą istnienia kobiety i deski do prasowania, szczupłą i gibką dziewczynę oraz chłopaka z długimi włosami, z eleganckim przedziałkiem aż do karku. Niebieski cadillac Lewisa zatrzymał się obok. W tym sąsiedztwie rzucał się w oczy tak samo, jak drobna Meksykanka z deską do prasowania w operze. Charlotte wysiadła, po czym stanęli razem na popękanym chodniku. Nakarmiłeś rybki? Rybki? Nie. Unikał jej spojrzenia. Vern był na miejscu. Wpadł do biura, żeby zajrzeć do jednej z molinezji. Myśli, że jest w ciąży. Pęcherzyki śmiechu wezbrały nagle w jej gardle i zakłuły w oczy aż do łez. Uwiesiła się słabo jego ramienia i skryła twarz w rękawie płaszcza. Co cię tak rozbawiło, Charlotte? Nie wiem. Wszystko. Vern trzęsący się nad ciężarną rybką... Wybacz. Wybacz, że się śmiałam. Proszę. Podał jej chusteczkę. Wytrzyj oczy. Wcale się nie śmiałaś. Zmiałam się. Nie sądzę. Rozmawiali szeptem, jak gdyby Voss mógł się czaić za drzewem albo kryć w bagażniku jednego z samochodów i podsłuchiwać. Gotowa? Tak. W takim razie chodzmy. Trzymał ją pod ramię, kiedy przechodzili przez ulicę. Z wyjątkiem kwadratu migoczącego światła na strychu cały dom Vossa tonął w ciemności, skażone monstrum z jednym gasnącym okiem. Weranda pachniała mokrym drewnem, tam, gdzie wypaczone deski opadały ku środkowi, utworzyła się zaś mała kałuża. W ciągu ostatniej godziny ktoś spłukał werandę wężem ogrodowym i woda nie zdążyła wyschnąć. Charlotte przechyliła się nad balustradą. Ciśnięty w krzew ognika szkarłatnego wąż wciąż był podłączony, woda sączyła się między drobnymi, kolczastymi listkami. Ktoś (Voss?) w pośpiechu umył werandę, po czym uciekł lub wrócił do domu, aby skryć się w ciemności. Nikt nie odpowiedział na pukanie Lewisa. Zastukał jeszcze raz i czekał, nerwowym ruchem na przemian wkładając i wyciągając ręce z kieszeni. Lewis... Tak? Ty masz w kieszeni broń. Jesteś zaskoczona? Bardzo odparła szeptem. Bardzo zaskoczona. Noszę ją, żeby podnieść swoje morale. Znów zastukał do drzwi. Czasami opada. Lewis, nie groz tym ludziom, to nic nie da. Voss to psychopata, taki ktoś staje się niebezpieczny, kiedy jest osaczony albo przestraszony, albo czuje się gorszy... Dobrze, w takim razie najpierw zapewnię go, jaki świetny z niego gość, po czym wręczę mu trzysta dolarów jako skromny dowód mego szacunku. Ja nienawidzę broni powiedziała żarliwie. Ja nienawidzę przemocy. Odwrócił się, delikatnie wzruszając ramionami. Proszę bardzo, nienawidz jej sobie do woli, ale nie udawaj, że ona nie istnieje. Długi, wychudzony, szary kot wyłonił się z cienia i dumnym krokiem przeszedł po popękanej balustradzie, z lekceważeniem wymachując ogonem. Charlotte wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać. Prychnął na nią i zeskoczywszy z balustrady, zniknął w pajęczej sieci geranium. Tracimy tylko czas odezwał się Lewis. Nikogo nie ma w domu. Moglibyśmy spróbować od tyłu. Po co, skoro nikogo nie ma w domu?
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plcs-sysunia.htw.pl
|