[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Shelley kolejno zginał palce - wyjęliśmy kulę, zabandażowaliśmy cię, podaliśmy, co trzeba, twojej przyjaciółce, i zagraliśmy szesnaście kolejek w oczko, z czego ja wygrałem dwanaście. - Spojrzał na Pearsona. - Pominąłem coś? - Zapomniałeś wspomnieć o tym - dodał Pearson - że wszystkie kobiety z okolicy były w domku przynajmniej jeden raz, aby popłakać u wezgłowia młodego lekarza i zostawić mu ciasto z owocami, aby miał co jeść, gdy się lepiej poczuje. - A właśnie - westchnął Shelley. - Zapomniałem o tych ciastach. - Glendenning wpada od czasu do czasu, aby sprawdzić, jak się czujesz i zapewnić, że nic ci nie zrobił. - Tak - potwierdził Shelley. - Ale nie przyniósł ciasta, więc nie bardzo wierzymy w jego niewinność. - Miał coś wspólnego z tym, co się stało? - spytał Reilly. - Oczywiście - odparł Pearson. - Hrabia nie przyzna się, że pociągnął za cyngiel. Twierdzi, że jezdził konno, aby pozbierać myśli... Nie ma nikogo, kto by go widział... choć jeden chłopiec z ogoloną głową twierdzi, że coś widział... - Hamish? - zapytał Reilly z ożywieniem. - Tak mu na imię - odparł Pearson, strzelając palcami. - Widział coś, ale nie chce powiedzieć co. Boi się. Chce rozmawiać z tobą. Tylko z tobą. Wciąż tu zagląda, sprawdzając, czy się nie obudziłeś. - Myślicie, że widział Glendenninga? - głośno zastanawiał się Reilly. - Twoja panna Donnegal jest tego pewna - powiedział Shelley, starannie układając karty. - Dlaczego podejrzewa hrabiego? Wpakowałeś się w trójkąt miłosny, co, Stillworth? Nawet nie mam ci tego za złe. Ona jest tego warta. Ale ty nie ułatwiłeś sobie zadania. Nawet jej nie wspomniałeś o tym, że jesteś markizem. Reilly milczał. Analizował w myślach wszystko, co dotychczas usłyszał. Brenna jest przekonana, że postrzelił go hrabia? Tak bardzo przekonana, że usiłowała go zabić? Czy Glendenning widział ich - Reilly'ego i Brennę - razem na trawie? Na taki widok ktoś taki jak hrabia mógłby się wściec i usiłować go zabić... A jednak Reilly nie mógł się pozbyć myśli, że w adorowaniu Brenny przez lorda było coś podejrzanego. Jakby jej nie kochał za to, jaka jest, lecz za to, kim jest... Jak to ujęła sama Brenna: jestem jedyną kobietą na wyspie, której nie miał . - Jak tam, stary? - zapytał Pearson. - Masz ochotę na ciasto z owocami? - Nie - odparł, podejmując decyzję. - Chcę ją zobaczyć. - Pannę Donnegal? - zapytał Shelley. - Nie bądz głupi. Dopiero co usnęła. Nie masz pojęcia, co biedaczka przeżyła. Całą noc nie zmrużyła oka, bojąc się, że się wykrwawisz... - Tak - dodał Pearson. - Ma pewną wiedzę lekarską, ta twoja panna Donnegal. Mówi, że uczyła się od ojca. - Sięgnął po oprawione miniatury, stojące na toaletce. - To pewnie ten jegomość. Przypuszczam, że to jego pokój. Jego i żony. - Podał miniatury Reilly'emu, który znów usiłował podnieść prawą rękę, poczuł falę dotkliwego bólu i sięgnął po nie lewą ręką. Spoglądał na dwa portrety, z których każdy był mniejszy od tarczy jego zegarka kieszonkowego. Pięknie namalowane, przedstawiały przystojną parę: ciemnowłosego mężczyznę, o mocnych rysach, gładko ogolonej twarzy, oraz kobietę, będącą delikatniejszą wersją Brenny, lecz o takiej samej grzywie niesfornych rudych loków i takich samych jaskra woniebieskich oczach obramowanych czarnymi rzęsami. Pearson oparł się łokciem o wezgłowie łóżka i także przyglądał się miniaturom. - Pewnie już nie żyją, nieszczęśnicy. - Wcale nie - odparł Reilly. - Są za granicą. W Indiach. - Dobry Boże. - zdumiał się Pearson. - I zostawili dziewczynę samą, na pastwę takich nicponiów jak ty? Nie do wiary. - Skoro już musisz wiedzieć, zostawili ją pod opieką stryja - wyjaśnił Reilly. - A ja mam zamiar ją poślubić, więc dla własnego dobra trzymajcie się od dziewczyny z daleka. Shelley znowu gwizdnął. - To niesprawiedliwe. Dlaczego on ją ma poślubić? Ja jestem znacznie przystojniejszy. - Dałbyś się dla niej postrzelić? - parsknął Pearson. - Oczywiście, że tak - odparł oburzony Shelley. - O ile blizna nie będzie zbyt oszpecająca... Stanton, dokąd się wybierasz? Bo Reilly zwiesił stopy nad podłogą. - Do Brenny - powiedział Reilly, zaciskając zęby z bólu. Stwierdził, że gdy nie rusza prawą ręką, nie odczuwa dolegliwości. Wielce obiecujące. - Daj nam znać, gdybyś czegoś potrzebował! - wesoło zawołał Pearson. - Właśnie - ironicznie dodał Shelley. - Na przykład noszy. Reilly'emu nie było do śmiechu. Zbyt zaprzątało go posuwanie się naprzód. Dopóki miał się o co oprzeć, jak na przykład o krzesło lub o ścianę, nie było to takie trudne. Kręciło mu się w głowie, prawdopodobnie na skutek laudanum. Reilly nienawidził tego świństwa, uważając, że bardziej szkodzi, niż pomaga, i postanowił, że więcej nie da go sobie zaaplikować... Na jego widok suka Brenny, Sorcha, zerwała się ze swego miejsca przy kominku i podbiegła do niego. Jednakże nie skakała na niego. Obwąchała jego dłoń i, spoglądając na niego z niepokojem, szła obok, merdając ogonem, jakby rozumiała, że jest niezdrów. Z wdzięcznością zagłębił lewą dłoń w jej gęstym futrze, mówiąc sobie, że ożywienie suki wynika z troski o stan jego zdrowia, a nie jest spowodowane głodem. Przedziwna sprawa. Postrzelony! - myślał. I to właśnie wtedy, gdy po wielu miesiącach wyznał wreszcie, co czuje, i pojął, że znalazł swoje miejsce, w którym jest potrzebny. Pomysł, że ktoś spośród społeczności, do której za wszelką cenę chciał przynależeć, nienawidził go aż tak bardzo, by do niego strzelać, był całkowicie niedorzeczny. Gdyby owym kimś był lord Glendenning, Reilly mógłby to zrozumieć. Ale jeśli to nie hrabia? Jeśli strzelał ktoś inny? Kto na tej wyspie pragnął jego śmierci? Po tym wszystkim, czego tutaj dokonał, aby udowodnić swoją wartość? Na myśl o tym zapragnął się spakować i wsiąść na najbliższy prom wraz z Pearsonem i Shelleyem. Niewdzięczni, ciemni, nic niewarci nieszczęśnicy! Oto, kto zamieszkiwał wioskę Lyming. Skoro nie chcą go tutaj po tym wszystkim, co dla nich uczynił, odjedzie z wyspy. Ale gdy otworzył drzwi do sypialni Brenny, zrozumiał, że nie może opuścić Skye. Chyba że z nią. Spała. Spała na swojej biało - niebieskiej kołdrze, z podłożonym pod głowę ramieniem i rudymi włosami rozsypanymi na poduszce. Koszula nocna, której Reilly nigdy przedtem nie widział, miała barwę ciemnej zieleni. Przy niej twarz Brenny wydawała się niezwykle jasna. Zbyt blada. Dziewczyna oddychała płytko i szybko.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plcs-sysunia.htw.pl
|