|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pośrodku pulpitu sterowniczego, który oprócz tego miał jedynie kilka przełączników, kompas oraz wskazniki prędkości, głębokości i stanu baterii. Don udzielał Franklinowi ostatnich instrukcji, kończąc słowami: - Trzymaj się o dwadzieścia stóp w prawo ode mnie, tak żebym mógł cię mieć cały czas na oku. Gdyby stało się coś takiego, że będziesz musiał wypuścić torpedę z rąk, to na litość boską wyłącz silnik. Nie chcemy, żeby buszowała po całej rafie. Gotowe? - Gotowe - odpowiedział Franklin do swego mikrofonu. - W porządku. Ruszamy. Torpedy ześliznęły się lekko po pochylni i znalezli się pod wodą. Nie było to dla Franklina czymś zupełnie nowym, gdyż podobnie jak większość ludzi na świecie próbował płetwonurkowania, a nawet pływał w akwalungu, aby przekonać się, na czym to polega. Kiedy mała turbina odezwała się za jego plecami, a ściany podwodnej komory zaczęły umykać do tyłu, nie czuł nic, poza przyjemnym podnieceniem. Z chwilą gdy wydostali się spod filarów mola na otwarte wody, zrobiło się wokół nich jaśniej. Widoczność nie była zbyt dobra - nie więcej niż trzydzieści stóp - ale Don wiedział, że na pełnym morzu będzie lepiej. Skierował teraz swoją torpedę pod kątem prostym do skraju rafy, płynąc ku głębszym wodom z niewielką szybkością pięciu węzłów. - Największym niebezpieczeństwem - odezwał się głos Dona w nausznikach Franklina - jest możliwość wpakowania się na coś przy zbyt dużej szybkości. Trzeba dużego doświadczenia, aby nauczyć się właściwie oceniać odległości pod wodą. O, widzisz? Don skręcił gwałtownie, aby wyminąć wielką bryłę koralu, która nagle wyrosła tuż przed nimi. Franklin pomyślał sobie, że jeśli ten pokaz był zaplanowany, to Don rzeczywiście pięknie wyliczył moment. Kiedy mijali te żywą górę w odległości nie większej niż dziesięć stóp, zauważył niezliczone stada jaskrawo ubarwionych ryb, przypatrujących im się z pozorną obojętnością. Widocznie zdążyły się już tak przyzwyczaić do torped i łodzi podwodnych, że nie reagowały na ich widok. Zresztą cała ta strefa stanowiła ścisły rezerwat i ryby nie miały powodu do obaw. Po kilku minutach jazdy ze zwiększoną szybkością znalezli się na szerszych wodach kanału, oddzielającego wyspę od pierścienia raf. Mieli teraz miejsce na wykonywanie ewolucji i Franklin w ślad za swoim nauczycielem robił całe serie skrętów, pętli i zygzaków, tracąc w końcu wszelkie poczucie kierunku. Czasami pikowali w dół, do rozciągającego się o sto stóp poniżej dna, a potem, niczym ryby latające, wyskakiwali na powierzchnię, aby zorientować się w położeniu. Don przez cały czas prowadził komentarz, przerywany pytaniami, aby sprawdzić, jak Franklin reaguje na jazdę. Było to niezwykle przyjemne przeżycie. Tutaj, w kanale, woda była znacznie czystsza i widoczność sięgała stu stóp. W pewnej chwili wjechali w środek ogromnej ławicy makreli, które towarzyszyły im zaciekawione, dopóki nie zwiększyli szybkości. Nie widzieli nigdzie rekinów i Franklin dał wyraz swemu zdziwieniu z tego powodu. - Trudno je zobaczyć, kiedy się płynie torpedą - wyjaśnił Don - bo odstrasza je hałas silnika. Jeśli chcesz poznać miejscowe rekiny, będziesz musiał popływać tradycyjnie albo wyłączyć silnik i zaczekać, aż podpłyną, żeby ci się przyjrzeć. W oddali zamajaczył niewyraznie jakiś ciemny masyw, zmniejszyli więc szybkość i powoli zbliżali się do niewielkiego łańcucha koralowych wzgórz, wznoszącego się na dwadzieścia do trzydziestu stóp nad dnem. - Tu gdzieś mieszka pewien mój stary znajomy - powiedział Don. - Ciekawe, czy jest w domu. Ostatni raz widzieliśmy się przed czterema laty, ale dla niego to nie jest długo. Mieszka tutaj już od kilku stuleci. Opływali teraz skraj wielkiego, porośniętego zielenią koralowego grzyba i Franklin wpatrywał się w cień pod jego kapeluszem. Było tam kilka sporych głazów i para wytwornych aniołów morskich, które stawały się prawie niewidoczne, kiedy zwracały się do niego swoją płaską stroną. Nie potrafił jednak dostrzec niczego, co usprawiedliwiałoby zainteresowanie Dona. Franklin poczuł dreszcz niepokoju, kiedy jeden z głazów poruszył się, na szczęście nie w jego kierunku. Największa ryba, jaką widział w życiu - długością dorównująca torpedzie, lecz znacznie grubsza - wpatrywała się w niego swoimi wyłupiastymi oczami. Nagle ryba groznie rozwarła paszczę i Franklin poczuł się jak Jonasz w decydującym momencie swojej kariery. Przez chwilę widział grube, ciemnogranatowe wargi, a za nimi rząd zaskakująco drobnych zębów; potem potężne szczęki zatrzasnęły się tak, że prawie poczuł prąd wyrzucanej spomiędzy nich wody. Don robił wrażenie zadowolonego ze spotkania, które widocznie przypominało mu dni, kiedy sam był tutaj uczniem. - To miło zobaczyć znowu starego Ciamkacza! Czyż nie jest piękny? Siedemset pięćdziesiąt funtów, jeśli nie więcej. Udało nam się odnalezć go na zdjęciach robionych tu przed osiemdziesięciu laty i był już wtedy niewiele mniejszy. To cud, że uniknął kusz płetwonurków, zanim ten teren objęto ochroną. - Mnie dziwi raczej to, że ocaleli płetwonurkowie - wtrącił Franklin. - On nie jest w gruncie rzeczy niebezpieczny. Strzępicie interesują się tylko tym, co potrafią przełknąć w całości - te ich śmieszne ząbki nie bardzo nadają się do gryzienia, a dorosły mężczyzna to trochę za dużo jak na jeden kąsek. Na to musimy zaczekać jeszcze ze sto lat. Pożegnali gigantycznego strzępiela, nadal czuwającego u wejścia do swojej groty, i popłynęli dalej skrajem rafy. Przez następne dziesięć minut nie widzieli nic ciekawego prócz
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plcs-sysunia.htw.pl
|
|
|
|
|
Podobne |
|
|
|
|